WOLNY DZIEŃ FERRISA BUELLERA - DZIEŃ NIEPODLEGŁOŚCI ŻYCIA NASZEGO

 


To już trzydzieści siedem lata minęło od słynnego wolnego dnia? I co, opłacało się zarwać szkołę? Zależy jak rozumieć wolny dzień? Można go przespać w łóżku i obudzić się gdzieś grubo po trzynastej, gdy już udręczeni współtowarzysze będą wracali ze szkoły. Tak bezproduktywny dzień przejdzie jak ból po kościach, ale można też wybyć gdzieś na miasto, rozerwać się. Chociaż to dosyć ryzykowne. Na mieście, zawsze ktoś może nas rozpoznać. Wolny dzień nie jest po to, by tylko próżnować, ale żeby spojrzeć inaczej na swoje dotychczasowe życie. Wolny dzień od szkoły to wolny dzień od rutyny, która prędzej czy później złapie nas mocno w swoje ramiona i rzadko kiedy nam odpuści. Wolny dzień jest dla tych, którzy potrafią twórczo korzystać z wolności, być kontestatorami swobodnych chwil.

Ferris Bueller osiągnął w tym mistrzostwo. Poza tym to chłopak z dobrze sytuowanej rodziny. Uroczy, przystojny, wszyscy go lubią. Wszyscy! Rozumiecie to?! I ci najgorsi i ci najlepsi w szkolnej hierarchii. Każdy przedstawiciel innej szkolnej subkultury ma o Ferrisie dobre zdanie, uważając go za równego gościa albo idola. Taki bohater to wyraźna kontra do podziałów subkulturowych, jakie Hughes pokazał w swoim kultowym i zarazem przygnębiającym „Klubie winowajców”. Ferris jest tak towarzyski, że z każdym znajdzie wspólny język. Jak to możliwe? No nie, przepraszam. Za bardzo się rozpędziłem. Jest jednak parę osób, które nie przepadają za Buellerem. Doprawdy? Nieeee. Pan dyrektor Rooney jest takim wyjątkiem. Bacznie śledzi szkolną karierę cwaniaczka Ferrisa i wypomni mu każdy nieusprawiedliwiony dzień. Bueller dobrze o tym wie i do wagarów przygotowuje się równie sumiennie jak do zajęć. Wszystko planuje z dokładnością co do minuty. Kiedy tylko dyrektor zaczyna coś podejrzewać, wystarczy kilka telefonów, zabawa w hackera, by poprawić system komputerowy szkoły i wykreślić swoje wcześniejsze nieobecności, trochę aktorstwa, aby odegrać odpowiednie scenki i zdezorientować headmastera. Ale to wystarczy tylko na jakiś czas. Ed Rooney nie odpuści tak łatwo, uda się w pościg za naszym bohaterem, który ten wolny dzień będzie świętował z dwójką swoich przyjaciół.

Pod pretekstem śmierci babci, szkolna piękność, Sloan Peterson opuszcza nudne zajęcia angielskiego, aby połączyć się z rodziną w żałobie, a flegmatyczny Cameron odgrywa przekonująco przez telefon rolę jej ojca, który prosi dyrektora o zwolnienie córki z zajęć. Ale tragedii oczywiście nie ma. Żadna babcia nikomu nie umarła. Nie w taki piękny dzień. Słońce odbija się wesoło w czerwonym lakierze pięknego Ferrari 250 Spyder, należącego do ojca Camerona, który rzecz jasna nie ma pojęcia, że jego syn właśnie pożyczył ten cenny wóz na wagary. (W rzeczywistości tak drogi wóz nie był eksploatowany na planie filmowym, tylko użyto repliki wykonanej z włókna szklanego). Jako, że Ferris Bueller lubi robić wszystko z rozmachem w myśl horacjańskiego „carpe diem”, więc nie odmówił sobie przyjemności odebrania swojej księżniczki Sloan tym pięknym czerwonym wozem. I zrobi to bezczelnie na oczach samego dyrektora Rooneya. Oczywiście w przebraniu. Zabawne, że Matthew Broderick ubrany w szary prochowiec i kapelusz wygląda w tej scenie niemal jak inspektor Gadżet. I za parę lat rzeczywiście Borderick zagra właśnie tą oryginalną postać. Zresztą sam Pan Bueller jest trochę jak Pan Gadżet pełen ciekawych pomysłów, którymi tasuje jak Joker, by wciąż ten jeden wolny dzień był najpiękniejszym dniem życia.

Podczas gdy Ferris wraz ze swoimi przyjaciółmi przemierza autostradę, w szkole wszyscy się martwią, że nie ma ich ulubieńca, drogiego Ferrisa. No i martwią się też z tego powodu, że w taki piękny dzień muszą być w szkole. Nauczyciel ekonomii (w tej roli Ben Stein) pyta aż cztery razy o naszego bohatera, sprawdzając obecność, a potem przechodzi do konkretów, smędząc tak, że niemal cała klasa śpi. Jeszcze lepszy jest nauczyciel angielskiego (Del Close), który cierpliwie analizuje sytuację podmiotu lirycznego, który jest w więzieniu. Cóż za piękna analogia do stłamszonej młodzieży trzymanej w szkolnym więzieniu.

Ale oto jeden oświecony odważył się wyważyć wrota i walczyć o swoją wolność jak bohater „Skazanych na Shawshank”. Ferris jest bohaterem i legendą, o której nieustannie krążą jakieś legendy. Ferris jest super. Ferrisa nie ma. Jest chory, jest umierający. „Ratujmy Ferrisa” – krążą po szkole takie komunikaty. Janice, siostra Buellera słysząc te bzdury, zwija się aż ze złości, że jej sprytny braciszek tak łatwo przekonał rodziców (Cindy Pickett i Lyman Ward, którzy w tamtym czasie byli małżeństwem), by mógł zostać w domu z powodu choroby. A ona jak zwykle musiała znowu iść do szkoły. Zresztą nawet, gdyby zwijała się z bólu, gdyby umierała i tak by jej nie uwierzyli. Ona po prostu nie ma tego uroku co Złoty Ferris. I tak całe życie w cieniu brata. Co ciekawe w pierwszej wersji filmu, Ferris miał jeszcze dwójkę młodszego rodzeństwa. Ale ten gość to ideał. Kolejne rodzeństwo to marne kopie złotego chłopca. Twórcy zdecydowali, że Złotemu Ferrisowi wystarczy Siostra złośnica, która ciągle zazdrości swemu braciszkowi tej swobody bycia.

Ale nie wolno tracić nadziei, że kiedyś temu spryciarzowi podwinie się noga. Janice słodko się uśmiecha i przeżuwa gumę, wyobrażając sobie wpadkę brata. Dyrektor Ed Rooney jest na tropie. Nie zawaha się włamać do domostwa Buellerów, by odkryć całą tą maskaradę sprytnego ucznia. A tymczasem pan Bueller bawi się w najlepsze na miejskiej paradzie, zwiedza galerię, kłóci się z kelnerem w drogiej restauracji, ogląda mecz i nie żałuje krzyków. Korzysta z wolności jak tylko może, nie przejmując się tym, co ludzie mogą powiedzieć. Jest miło, zabawnie, a może też trochę nudno, że Panu Ferrisowi zawsze się udaje. Może szczęście sprzyja tym, którzy potrafią z każdej chwili wycisnąć jak najlepsze doświadczenia? Każda chwila jest tu przeżywana intensywnie, co odbija się także w montażu filmu. Weźmy tą najbardziej znaną scenę w muzeum, gdy Cameron z zachwytem wpatruje się w obraz „Niedzielne popołudnie na wyspie Grande Jatte” Georgesa Seurata. Kamera skacze między obrazem a twarzą zdumionego Camerona, stopniowo je powiększając. Czy to jakaś podpowiedź w stosunku do postaci przyjaciela Ferrisa? Może Cameron zbyt intensywnie wpatruje się w swoje życie, zbyt mocno analizuje każdy detal, aż znika mu z oczu ogólny obraz, tylko widzi poszczególne punkty. A może jest to silne pragnienie wejścia w daną scenę z życia, przeżycia jej głęboko, atom po atomie, a nie tak powierzchownie?

W filmie zamiast płynnych przejść, dominują właśnie te skaczące klatki. Podobnie operator i montażyści postąpili w scenie walki Janice z dyrektorem Rooneyem. Kilka kopniaków, zbliżenia na twarz Janice, dyrektora, bach i już. Czy wreszcie kultowa lekcja ekonomii, gdy widzimy twarze znudzonych uczniów. Jedna twarz w jednym kadrze, po chwili przeskok na kolejną osobę, a w tle monotonny monolog Bena Steina. Skaczą ujęcia jak minuty. Pora się śpieszyć.

Każdy dzień dobiega końca, nawet ten najgorszy, jak dla Janice, która została zatrzymana przez policję, jak i ten najpiękniejszy jak dla Ferrisa. Zabawa była ciekawa, ale musi dojść trochę refleksji. Pod koniec tempo filmu trochę zwalnia, tak jak czerwone Ferrari. Przyjaciele po wagarach siadają ze sobą jak wcześniej członkowie Klubu Winowajców. Cameron żali się, że jest kompletnie niewidzialny dla swojego bogatego tatusia, skupionego na kolekcjonowaniu drogich aut. Tu Hughes znów kontynuuje poetykę z „Klubu winowajców”. To czerwone, szybkie, cholerne Ferrari, które dotąd woziło naszych wesołych bohaterów po mieście, teraz musi się przebić przez szybę, za którą stał ojciec Camerona. Metafora przechodzi w rzeczywistość, gdy samochód (model z włókna szklanego) rzeczywiście wypada przez szklaną ścianę domu Camerona i spada w przepaść. A niech ma stary snob, który poza tym głupi Ferrari nie dostrzega nikogo! To się tata ucieszy, gdy zobaczy, co stało z jego najcenniejszym dobytkiem. Ale może wtedy wreszcie zwróci uwagę na syna i zrozumie, że to on jest tym najcenniejszym skarbem, jaki ma. Ofiara z Ferrari jest chrztem bojowym, próbą postawienia się ojcu, próbą zaznaczenia swojej tożsamości, a może nawet freudowską próbą zabicia ojca? Z pewnością to jeden z tych momentów w całym filmie (utrzymanym w dość swobodnej atmosferze), gdy na chwilę zamieramy i wstrzymujemy oddech. Kolejny takim momentem będzie powrót Ferrisa do domu. W końcu piękny dzień pełen przygód musi się skończyć. Rodzice wracają z pracy i czas się kłaść do łóżka, by znów udawać chorego. Prędko, run Ferris, run! Tyle, że zapomnieliśmy o innym upartym bohaterze tejże sztuki. Ed Rooney mimo wielu upokorzeń wciąż potrafi być wytrwały jak Tommy Lee Jones ścigający Harrisona Forda. Ale zatrzymajmy się na chwilę, odetchnijmy. Czy warto tak ścigać bez przerwy Buellera i obrywać ze wszystkich stron? Właśnie przed takim dylematem stanęła siostra Ferrisa, która dotąd żyła w jego cieniu i wciąż marzyła, by podwinęła mu się noga, chociaż raz. Tymczasem to ona oberwała za nieuzasadnione wezwanie policji do jej domu. Ten błysk w oczach, ta zaciśnięta pięść. Aż trudno uwierzyć, że ta złośnica Janice jest siostrą najsympatyczniejszego chłopaka w okolicy, którego wszyscy lubią. Okazuje się, że nawet zna go pewien podejrzany typek na posterunku policji, gdzie Janice musi trochę posiedzieć w celu wyjaśnienia pewnych okoliczności. Tego typka zagrał brawurowo Charlie Sheen (za chwilę wstąpi do „Plutonu”). W czarnej skórzanej kurtce, z kamiennym wyrazem twarzy, jest on niczym filozof, który błyska jak fleszem odkrywczą myślą, dzięki której Janice zmienia swój sposób myślenia. Jej największym problemem było to, że za bardzo przejmowała się innymi, a zwłaszcza swoim bratem. Wciąż czekała, aż Ferris dostanie nauczkę, a sama odwracała się od swojego życia, które przecież równie może być ciekawe. Co cię obchodzi twój brat? On ma swoje życie, a ty masz swoje. Wykorzystaj je jak najlepiej. Każdy dzień. I rzeczywiście to jest ta chwila, którą można nazwać „oświeceniem”. Być może to najmądrzejsza myśl, jaka padła między szkolnymi teoriami. Żyj własnym życiem, a nie życiem Ferrisa.

Tymczasem Bueller już zbliża się do drzwi domu, już ma sięgnąć po klucz. Gdy to pan dyrektor Rooney, mocno poturbowany od różnych nieprzyjemnych okoliczności, jest wręcz przeszczęśliwy. Wreszcie przyłapał szkolnego cwaniaczka na tym, że ten symulował chorobę. Czy to możliwe, by takiemu farciarzowi podwinęła się noga? Ale może to najlepsza chwila, by w swojej siostrze zołzie odnaleźć prawdziwą przyjaciółkę. Choć Janice podobnie jak dyrektor również rozkoszuje się widokiem zdumionego Ferrisa, któremu wreszcie zniknął z buzi ten głupi uśmieszek. Ale w sumie czemu nie pomóc bratu. Janice dobrze pamięta, że dyrektor Rooney włamał się do ich domu, by sprawdzić z troski stan chorego Ferrisa. Ale, że nie zapukał, nie zadzwonił, tylko bezczelnie się włamał, tak też został potraktowany – jak włamywacz.

A poza tym w wersji oficjalnej Bueller wcale nie wracał z wagarów tylko od lekarza. Ledwo doczołgał się domu. Czyż nie? A pan dyrektor powinien chyba przestrzegać własności publicznej? Rooney tylko zaciska zęby. Janice ma na niego haka. A Ferris musi jak najszybciej wracać do łóżka. Za chwilę mama sprawdzi, co z jej ukochanym synkiem. Ferris otwiera oczy. A może cały ten cudowny dzień był pięknym snem?

To film o tym, kim jesteśmy i kim chcielibyśmy być, gdybyśmy czuli się absolutnie wolni w swoich wyborach, w tym jednym ważnym dniu. Niestety wielu z nas jest albo tą zazdrosną Janice, żyjącą cudzym życiem albo flegmatycznym rozbitym Cameronem, nie umiejącym się cieszyć własnym życiem. Podczas gdy swobodny uśmiechnięty Ferris to ideał, apoteoza wolności, radości korzystania z każdej chwil. I można sobie tylko życzyć, żeby to właśnie strategia Ferrisa górowała w naszym życiu. Bo od czasu do czasu wagary nikomu jeszcze nie zaszkodziły.

Ciekawe, czy Ferris, mając pięćdziesiątkę na karku, zrobiłby sobie odpoczynek od swojej pracy. Zdyszany, pod krawatem usiadłby gdzieś w pobliskiej kawiarence i spojrzał w swoje odbicie w lustrze. To przecież ja! Ferris Bueller! Pora znów odetchnąć.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

I STANIE SIĘ KONIEC

DOBRANOC MAMUSIU. CZYLI JAK ODEJŚĆ NA WŁASNYCH WARUNKACH